"Dalekie głosy, martwe natury" kontynuują autobiograficzny projekt rozpoczęty "Trylogią Terence'a Daviesa", ale w nieoczywisty sposób. Nie znajdziemy tu alter ego reżysera. Davies opowiada o okrucieństwie swojego ojca, opierając się na opowieściach starszego rodzeństwa. Życie rodzinne w "Dalekich głosach..." jest jednocześnie uświęconym rytuałem i koszmarem, z którego nie można się obudzić. Jedynym, co pozwala przetrwać, jest miłość matki i śpiewane wspólnie piosenki, czyniące z "Dalekich głosów..." jeden z najbardziej niezwykłych musicali w historii kina. Przeszłość zamienia się w nim w Proustowski kolaż zapamiętanych dźwięków, zapachów, obrazów - w kinowe doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.