David Lynch, niekwestionowanie największy ekscentryk Hollywoodu, zwykł nas raczyć surrealistycznymi, wieloznacznymi i trudnymi do interpretacji seansami. Tymczasem stworzył nad wyraz
David Lynch, niekwestionowanie największy ekscentryk Hollywoodu, zwykł nas raczyć surrealistycznymi, wieloznacznymi i trudnymi do interpretacji seansami. Tymczasem stworzył nad wyraz "normalny"(ale bynajmniej nie zwyczajny) i przede wszystkim, prosty film. Mowa oczywiście o "Prostej historii".
Poznajemy Alvina Straighta; 70-letniego weterana II wojny światowej, cierpiącego na reumatyzm palacza. Ze swoim kapeluszem i koszulą w kratę wydaje się być wyjęty żywcem z westernu, grając w nim mentora głównego bohatera i udzielając mu przedwiecznych życiowych rad, nabytych w młodości od Indian. Właściwie naszemu staruszkowi niedaleko do takiej postaci – to powszechnie szanowana osoba, znana ze swojej wiedzy i prostolinijności. Prywatnie Alvin boryka się z biedą i z opieką nad swoją opóźnioną w rozwoju córką (w tej roli Sissy Spacek). Na dokładkę dowiaduje się o chorobie mieszkającego w Wisconsin brata. To już jest dla niego ciężar nie do utrzymania – postanawia wyruszyć w 500-milową podróż... kosiarką. Dla tracącego wzrok staruszka bez prawa jazdy to jedyny środek, jakim może dotrzeć na drugi koniec USA.
I w ten sposób można streścić praktycznie całą fabułę filmu. Nie mamy tutaj zbędnego skomplikowania – jest tylko Straight i droga. Tylko i aż. Podróż jest nasycona ogromnym ładunkiem emocjonalnym (potęgowanym przez muzykę niezawodnego Angelo Badalamentiego), a rozmowy staruszka z napotkanymi osobami niebywale głębokie. Są one jednym z najważniejszych elementów filmu; mówią o ponadczasowych ludzkich problemach, jak np. rodzenie dzieci i odrzucenie przez społeczeństwo. Lynch uwielbia tworzyć postacie żyjące na krawędzi; taką osobą jest poniekąd Alvin – mimo zdrowego rozsądku i stateczności emeryta, ledwie wiąże koniec z końcem. Mimo już podeszłego wieku i ciężkiego stanu zdrowia, naraża swoje życie, tylko po to by pogodzić się z zwaśnionym bratem. Czy można wyobrazić sobie większe poświęcenie?
Na swoje barki całą produkcję wziął Richard Farnsworth. Zmarły rok po wydaniu filmu aktor wyciska z widza łzy do ostatniej kropli, jednocześnie tworząc pełnokrwistą i nieprzerysowaną postać. Mimo wielu głosów niezadowolenia odnośnie "Prostej historii", odtwórca głównego bohatera był przez wszystkich chwalony – zarówno przez krytyków, jak i zjadaczy popcornu. Nie bez powodu.
David Lynch, tworząc ten niezapomniany film, jeszcze raz dał popis swojej inteligencji i nietuzinkowości. Pokazał swoje zdolności zwłaszcza na samym końcu, przy spotkaniu się braci. Bez zbędnych słów, jedynie czyste emocje. Amerykanin ma dar ukazywania najprostszych ludzkich odczuć w bardzo wiarygodny sposób; dzięki temu sięga widzowi pod czaszkę i manipuluje naszymi uczuciami. To dlatego człowiek nie jest w stanie pozostać obojętnym wobec zaserwowanej przez Lyncha historii - nawet najprostszej.
Rzadko zdarza mi się wzruszyć na filmie. Ale po obejrzeniu "Prostej historii" nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa.